Najpierw okładka: mnie zniechęciła, bo dosłowna, wiadomo, że będzie Francja i romans. No i jest, ale na szczęście nie tak, jak się możemy spodziewać. Już choćby ten romans ma staż pięćdziesięcioletni. Trochę też niepokojące były zapowiedzi, że oto autor teraz będzie pisał tylko poważną prozę. Takie szumne przejścia nie wróżą dobrze. Ale trzeba przyznać, że „Jak zawsze” Miłoszewskiego jest lepsze od ostatniej części cyklu kryminalnego, czyli „Gniewu” czy „Bezcennego”. Z jednej strony jest to alternatywna wizja historii Polski, z drugiej powieść obyczajowa, portret pary, która dostaje możliwość innego pokierowania swoim życiem ( wraca do czasów młodości). I z niej ochoczo korzysta.
Ujął mnie portret Warszawy. To miasto też dostało szansę. Historia w 1947 roku potoczyła się inaczej. Ta Warszawa lat 60. przeżyła powstanie i została zniszczona, o czym przypominają zachowane w środku miasta ruiny, ale poza tym to miasto jest inne, zamiast Pałacu Kultury nadaje jej kształt inna wieża ( gorsza niż nasz pałac zresztą). Przypomniały mi się „Widma” Orbitowskiego, nie najlepsza książka, ale ciekawy obraz Warszawy, która ocalała, nie została zniszczona, a mimo to kilka lat po wojnie sama z siebie zaczęła się sypać i znikać – jakby wypełniała jakiś odgórny plan. U Miłoszewskiego nic się nie sypie – Warszawa jest jak poznaczony bliznami bokser, ale – jak czytamy w końcowej odzie do miasta (która w redakcji wypadła z książki, ale została jako posłowie) – nie trzeba być stąd, żeby w to miasto móc wrosnąć. I te wędrówki, i opisy miasta są często wzruszające.
Nie zatracił też Miłoszewski poczucia humoru, zwłaszcza widać go w bezpruderyjnym obrazie cielesności i seksu. Bohaterowie mają odpowiednio długie doświadczenie, żeby traktować te sprawy z dystansem i luzem. „Narzeczony rzucił się na kolana z pierścionkiem w ręce. Wypełniała mnie absurdalna ochota, żeby powiedzieć, że muszę zapytać męża o zgodę. Zamiast tego wyciągnęłam wysmarowaną sosem majonezowo-musztardowym dłoń w jego stronę”. Zresztą ta otwartość obyczajowa ma tutaj swój rewers – nie wszystko, co postępowe, jest dobre, oj nie. Dość, że oba portrety męża i żony są udane, a kobiecy jest ważniejszy.
Ale przede wszystkim jest to powieść polityczna o Polsce, o nurcie postępowym, proeuropejskim i drugim, zachowawczym, tutaj nazwanym słowiańskim, narodowym, odwołującym się do wizji wielkiej Polski, którą trzeba odbudować. W tych dwu nurtach widać dzisiejsze podziały polityczne. I ta warstwa jest bardzo publicystyczna, zresztą nic dziwnego – taki był też choćby „Spisek przeciwko Ameryce” Philipa Rotha. Trochę jest jednak za dużo w wywodach solenności – wszystkie racje muszą być wyłożone i dopowiedziane, czasem zbyt łopatologicznie. To i tamto można by spokojnie wyrzucić, czytelnik bywa domyślny. Jednak pytanie, które stawia ta powieść, jest istotne, czy gdybyśmy mieli szansę, nie dałoby się uniknąć znanych kolein? Czy też musi być jak zawsze. No i co na to Rosja.
Dobrze, że Miłoszewski nie zawodzi na końcu, tak jak to było czasem w poprzednich książkach. Znalazłam też takie zdjęcie (fot. Jerzy Piasecki), które lepiej niż okładka pasowałoby według mnie do tej Warszawy (przez to odrealnione zapatrzenie przechodniów).